Z Bogusławą Klimek wyjątkową twórczynią, która przez 37 lat tworzyła lalki w strojach ludowych – nie jako zabawki, lecz jako małe dzieła sztuki. Jej pracownia była miejscem, gdzie pamięć o tradycjach regionalnych splatała się z misterną, ręczną pracą wielu osób. To rozmowa o tym, jak z kuchennego stołu i kolorowych skrawków różnych tkanin powstał świat uznany w galeriach, muzeach i prywatnych kolekcjach na całym świecie – rozmawia Jakub Gawron.
JG: Na początek chciałem zapytać, skąd wzięła się Pani przygoda z tym rzemiosłem? Bo można to chyba tak nazwać.
BK: Bardzo dobrze Pan to ujął – rzeczywiście była to życiowa przygoda. Po studiach pracowałam na uniwersytecie. Dostałam propozycję napisania doktoratu z zakresu pedagogiki pozaszkolnej, socjologii kultury. W tym czasie urodził się pierwszy syn, byłam na urlopie wychowawczym. Mój mąż właśnie odszedł z Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” po 25 latach koncertów w różnych krajach świata i rozpoczął pracę w Filharmonii Krakowskiej.
JG: Czyli wszystko zaczęło się od jednej lalki?
BK: Tak. Znajomi męża ze Stanów Zjednoczonych poprosili o przesłanie im dla dziecka krakowskiej lalki. Dziwne to, ale w Krakowie takiej nie było. Znalazłam jedną gdzieś poza Krakowem, z podpisem Krakowianka” ale mój mąż powiedział znamienne dla naszego dalszego życia słowa: „Zrób coś z tym”. Poszłam więc do Muzeum Etnograficznego, dowiedziałam się, jak powinien wyglądać strój krakowski i zaczęłam przerabiać tę lalkę. Wysłaliśmy, tak się spodobała że poprosili o kolejne cztery lub pięć.
JG: Jak wyglądały początki tej działalności?
BK: Na początku nie było łatwo. Nie dało się kupić gołych lalek, choć były produkowane w Krakowie. Kupowaliśmy je więc w sklepach zabawkowych i rozdawaliśmy ich ubranka okolicznym dziewczynkom. Potem trzeba było znaleźć osoby, które potrafią dobrze szyć i haftować. Pomogła mi koleżanka z uczelni oraz hafciarki ze Spółdzielni im. Wyspiańskiego – chętne do współpracy „po godzinach”. To wszystko złożyło się na pierwsze udane próby.
JG: Jak wyglądała sprzedaż?
BK: Pamiętam, że mąż poszedł z jedną lalką do sklepu w Sukiennicach. Kierownik był zachwycony, ale jako sklep państwowy nie mógł kupować od prywatnych osób. Doradził nam, byśmy zapisali się do Spółdzielni Milenium, z którą miał kontakt. Spółdzielnia kupowała od nas, a potem odsprzedawała dalej. To oznaczało dwóch pośredników, ale nie było innego wyjścia. Powoli, po kilka lalek w miesiącu, udawało się sprzedawać. Choć nie były tanie, kupowano je, bo były bezkonkurencyjne jakościowo.
JG: Czy miała Pani wcześniej doświadczenie w rękodziele?
BK: Nie. Nie mam szczególnych zdolności manualnych, ale potrafię organizować pracę. Korzystaliśmy z pasmanterii i ozdób przywożonych przez męża z zagranicy – rzeczy, jakich wtedy w Polsce nie było.
JG: Ilu pracowników miała firma w szczytowym momencie?
BK: Warto tu coś wyjaśnić. Nigdy nie mieliśmy wielu osób osób zatrudnionych jednocześnie. Bywały okresy, że współpracowaliśmy nawet z kilkunastoma osobami w systemie chałupniczym w długim okresie, ale zatrudnionych na etacie jednocześnie pracowało w pracowni 4 do 5 pań przy ubieraniu i ozdabianiu, zależnie od wielkości zamówień. Idealnymi współpracownicami były emerytowane hafciarki – miały czas, potrzebowały dorobić i cieszyły się z pracy w domu.
JG: Czy działalność była sezonowa?
BK: Tak. Lalki regionalne to produkt sezonowy. Kupowali je głównie turyści – Japończycy, Amerykanie. Niemcy. Zimą niemal nikt ich nie kupował.
JG: A własna firma? Jak to wyglądało?
BK: Zarejestrowaliśmy Pracownię Rękodzieła Artystycznego „Folk Art”. Wysyłaliśmy lalki do Stanów Zjednoczonych oraz wielu innych krajów. Ludzie nas znali. Pojawiały się zlecenia większe, np. od domów towarowych, sklepów lotniskowych. W pewnym momencie nasze lalki były obecne praktycznie w każdej dobrej galerii pamiątek.
JG: Co z przesyłkami zagranicznymi w czasach PRL?
BK: Tu też warto coś wyjaśnić – nie dało się wtedy wysłać kilkunastu lalek naraz. To byłoby nielegalne. Lalki wysyłaliśmy po dwie, trzy sztuki, jako prezenty, zabawki dla dzieci znajomych, opisane w deklaracjach celnych. Było to trudne i wymagało ostrożności.
JG: Jakieś nietypowe zlecenia?
BK: Oj, zdecydowanie tak. Mieliśmy naprawdę niezwykłych odbiorców. Na przykład – para lalek trafiła do królowej brytyjskiej. Zostały wręczone przez władze Krakowa w obecności prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Był też kanclerz Kohl, królowa Beatrycze i wiele innych znakomitych osób.
Dużo naszych lalek otrzymał św. Jan Paweł II od różnych delegacji i pielgrzymek z Polski ofiarujących Jego Świątobliwości lalki ze swojego regionu. Była też Tina Turner – gdy Maciej Orłoś przeprowadzał z nią wywiad, w pewnym momencie w telewizji pojawiła się trzymająca nasze lalki w rękach wyraźnie zachwycona. To były takie momenty kiedy człowiek naprawdę czuje, że to co robi ma zasięg daleko poza domową pracownię.
Była też zabawna historia z biskupem z San Marino, choć nie był to biskup stolicy San Marino, ale emerytowany biskup polskiego pochodzenia mieszkający w tym pięknym miejscu. Był kolekcjonerem lalek regionalnych i z czasem zostaliśmy przez niego zaproszeni, spędziliśmy tam kilka miłych dni.
JG: A wystawy, wyróżnienia?
BK: Wystawialiśmy się dwukrotnie m.in. na Biennale Lalek w Krakowie. Były pięknie wyeksponowane w Pałacu Sztuki. W gazetach pisano, że „najpiękniejsze są polskie lalki” – nasze. Mieliśmy kontakty międzynarodowe, nawet z Japonią, choć po 1992 roku koszty transportu i zmiany kursowe ograniczyły ten rynek.
JG: A konkurencja?
BK: Z czasem pojawiło się jej sporo, ale nasze lalki były lepsze jakościowo. Mąż miał doskonałe oko do szczegółów, wiedział, jak powinien wyglądać każdy element stroju. Dzięki temu się wyróżnialiśmy.
JG: Jak długo trwała działalność?
BK: Około 37 lat – choć wygaszanie działalności trwało etapami. Kilka lat temu zakończyliśmy wszystko definitywnie. Mąż poważnie zachorował, a nie było nikogo, kto chciałby przejąć firmę.
JG: Co z całej tej historii wspomina Pani najcieplej?
BK: Wszystko – bo to nie była tylko praca. To były pasja, spotkania z niezwykłymi ludźmi, podróże, uznanie. Ale też niekiedy różne trudności, a mimo to była to piękna droga.
JG: A czy pamięta Pani ostatnie lalki wytworzone w Pani pracowni?
BK: Oczywiście. Poleciały na światową wystawę do New Delhi. I jak słyszałam bardzo się podobały.
JG: Bardzo Pani dziękuję za rozmowę.