Wywiad: Mistrz kociej poezji i znakomity śpiewak

Z Franciszkiem Klimkiem, poetą, człowiekiem kultury, niekwestionowanym przyjacielem mruczących czworonogów i arcymistrzem kociej poezji z okazji jubileuszu 90. urodzin rozmawia Jakub Gawron.

Jakie są Pana najwcześniejsze wspomnienia związane z dzieciństwem w Krakowie? Czy mógłby Pan opowiedzieć o swoich pierwszych doświadczeniach z kotami?

Dzieciństwo to okres trudny do określenia w datach. Zakładając, że to do 12. roku życia, wspomnienia obejmują skromne mieszkanie w jednopiętrowym domu przy ul. Racławickiej. Okno wychodziło na podwórko, które było miejscem zabaw dzieci. Naprzeciwko znajdowało się trawiaste pole ze studnią – jakby wieś. Wrzesień 1939 roku. Maszerujące wojsko niemieckie szło właśnie tą nieciekawą ulicą. Nie wiem dlaczego, ale nie pamiętam, by ktoś się bał. Wkrótce potem zmiana mieszkania na ul. Brzozową – do prawdziwej kamienicy. To już było miasto. Brzozowa była ulicą, jakby okalającą plac. Wspaniałe miejsce zabaw dla dużej liczby dzieci z okolicznych kamienic. Wzdłuż ulicy rosły drzewa akacje. Jedno z tych drzew zapamiętałem szczególnie. To właśnie z akacji rosnącej naprzeciwko naszej kamienicy zdjąłem pewnego dnia płaczącą, małą białą kotkę, która prawdopodobnie, uciekając, wdrapała się na drzewo, ale bała się zejść. Rodzice zgodzili się, aby została u nas. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, że to kociątko może odegrać w moim życiu tak znaczącą rolę, jak się później okazało.

Była wojna, ale dzieci tego nie odczuwały. Jedynie kilka razy dziennie widzieliśmy pary żołnierzy, którzy nie robili na dzieciach żadnego wrażenia. Dopiero w 1944 roku odczuliśmy – mówię o dzieciach – że jest wojna i że to coś strasznego. Słyszeliśmy świst lecących gdzieś blisko bomb, alarmy, które zmuszały nas do schodzenia do piwnic, które miały pełnić rolę schronów. Po jakimś czasie nastała cisza i żołnierze niemieccy zniknęli. W sumie nic ciekawego. Jeśli pomyślimy o dzieciach warszawskich w tamtym czasie, to właściwie my, Krakowianie, nie powinniśmy na ten temat nic mówić.

Z konieczności muszę odpowiedzieć krótko, ale to temat niemal na wykład naukowy. Piszę o kotach, ale ja to określam, że nie o kotach, tylko dla kotów. Piszę dla nich z zwykłej ludzkiej wdzięczności – za to, co mi dały w dzieciństwie, a także później. Po prostu wychowałem się z kotami.

Był rok 1940 lub 1941, czas wojny. Mieszkałem w starej kamienicy na krakowskim Kazimierzu. Pewnego dnia znalazłem zabłąkaną, płaczącą na pobliskiej akacji białą, małą kotkę. Przyniosłem ją do domu, rodzice się zgodzili i – już nie byłem jedynakiem, miałem małą siostrzyczkę. Najpierw ja się nią opiekowałem, a szybko rosła i wkrótce to ona opiekowała się mną. Była moją jedyną towarzyszką zabaw, moją grzałką w zimnym mieszkaniu, moją „doktorką”. I to ostatnie słowo jest bardzo poważne: pragnę możliwie najkrócej, ale wyraźnie, przekazać to, czego doświadczyłem, a mianowicie, że koty mają niezwykłe właściwości lecznicze.

Jako dziecko nie wiedziałem oczywiście nic o kotach (jak wszyscy, bo dorośli też nie). Cieszyłem się, że gdy byłem chory (a w tamtym czasie często miałem grypę, anginę, a także zapalenie płuc), kotka przez całe dnie i noce leżała na mnie – na szyi lub na piersi. Uważałem, że ona mnie grzeje. Musiało upłynąć parędziesiąt lat, abym poznał słowo „felinoterapia” i dowiedział się, że to było po prostu leczenie mnie. Wiele osób dorosłych wie, że tego typu zachowania kotów się zdarzają, lecz nie wyciągają z tego żadnych wniosków. Jednak naukowcy zbadali ten fenomen i stąd ten medyczny termin – felinoterapia: leczenie przez bliskość kota.

Ja się tego nie dowiedziałem, ja to osobiście przeżyłem, a także widziałem skutki felinoterapii w stosunku do dzieci autystycznych, które zaczynały mówić i rozwijać się społecznie dopiero wtedy, gdy pojawił się w domu kot. Sądzę, że kot jest jedyną na świecie istotą żywą, która leczy człowieka samą tylko obecnością. Nie trzeba podejmować żadnych specjalnych starań, aby tego doświadczyć. Wystarczy przyjąć kota do domu, dbać o niego i ewentualnie kochać, choć to może przyjść później.

Co skłoniło Pana do podjęcia muzycznej kariery? Jak wspomina Pan swoje pierwsze kroki w Państwowym Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk”? Jakie były najważniejsze i najbardziej niezapomniane występy?

Nie myślałem ani nie marzyłem o żadnej karierze tego typu. Zadecydował przypadek. Usłyszałem w głośniku radiowym komunikat o naborze kandydatów do chóru tworzącego się Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, na wzór sławnego już od trzech lat Zespołu „Mazowsze”. Wyjazdy do różnych krajów z pieśniami i tańcami… Eliminacje konkursowe chętnych młodych ludzi odbywały się w Katowicach. Warunki przyjęcia: należało tylko mieć dobry, silny głos, muzykalność i chęć do tego zawodu. Zainteresowało mnie to. Chęci do śpiewania wprawdzie nie miałem, ale miałem chęć „wyrwania się” z Krakowa (z różnych powodów). Głos podobno miałem dobry, co wcześniej usłyszałem od przypadkowego pasażera pociągu, którym wracałem z kuzynkami-góralkami z Suchej, i dołączyłem do nich, gdy zaczęły śpiewać. (Przypadkowy współpasażer okazał się po latach profesorem Akademii Muzycznej).

Gdy usłyszałem, że nic więcej nie trzeba umieć, zgłosiłem się. Do egzaminu w wyznaczonym dniu przystąpiło 100 kandydatów. Przyjęto 4 osoby, 3 dziewczyny i mnie.

Moje wrażenia: Koszęcin, wieś albo osiedle 29 km na południe od Częstochowy. Jadąc z Katowic, trafia się wprost do bramy wjazdowej na teren należący do zamku (dawny właściciel, książę Hohenlohe). Zamek między dużymi lasami, otoczony pięknym parkiem. W głębi brama wjazdowa na dziedziniec. Portier kieruje do biura na parterze. Formalności biurowe, przydział pokoju na 1. piętrze. Dwa łóżka piętrowe dla sześciu chłopaków. Grupa basów. Na tym samym piętrze wieloosobowa łazienka, na ogół bez wody, dalej toaleta.

Skracając: rano o 8:00 apel, po apelu informacje i śniadanie, od 9:00 zajęcia w grupach głosowych do 21:00 z przerwami na posiłki. W informacjach zakaz „szwendania się” po zamku po 22:00, dla chłopaków zakaz odwiedzin koleżanek w części internatowej. Przekroczenie tego zakazu skutkowało powrotem delikwenta do domu rodzinnego. Zamiast pensji, 10 zł miesięcznie na znaczki do korespondencji z rodziną. Zakaz wychodzenia z Zamku bez przepustki. (Nawiasem mówiąc, po paru miesiącach to ja podpisywałem zgodę na wyjście. Pierwszy „awans”.)

Jest co opowiadać. Nie wszyscy wytrzymali fizycznie 10 godzin pracy dziennie. Na odejście słabych czekała grupa zakwalifikowanych w czasie eliminacji. Nie ma miejsca, aby opowiadać, co dalej, więc powiem tylko, jaki był efekt. Zespół „Śląsk” został pomyślany i stworzony jako konkurencja dla sławnego już od 3 lat i jeżdżącego po Europie „Mazowsza”, marzenie młodych ludzi w tamtych czasach.

Co osiągnęliśmy? Po roku, w październiku 1954, „Śląsk” wystąpił w 2-godzinnym programie najpierw w Katowicach dla władz województwa, potem w Warszawie i w Krakowie, gdzie w obu miastach nie mogliśmy zejść ze sceny, bo było 18 bisów. A później – Zespół „Śląsk” był pierwszym polskim zespołem, który został zaproszony na 4 miesiące do Ameryki i – jak pisano – otworzył Amerykę dla artystów z Europy Wschodniej. Był pierwszym zespołem polskim zaproszonym do Australii i Nowej Zelandii, pierwszym w Londynie i tak dalej, i tak dalej, i chyba dosyć.

A ja – po 15 latach śpiewania, awans do ścisłego kierownictwa Zespołu, zastępowanie dyrektora we wszystkich sprawach artystycznych i zagranicznych, Krzyż Kawalerski za szczególne zasługi dla kultury i powrót do mojego Krakowa, aby przez 10 lat pośpiewać w Filharmonii.

Najważniejsze wyjazdy i występy? Londyn i Los Angeles. Najbardziej „niezapomniane” Meksyk, Australia i Izrael.

Co skłoniło Pana do pisania fraszek i wierszy? Jakie były Pana pierwsze literackie sukcesy?

A może co mnie w ogóle skłoniło do pisania, bo jednak nie wszyscy mają takie skłonności… i takie zdolności, też nie wszyscy… Może właściwa będzie tu odpowiedź filozoficzna: imperatyw wewnętrzny. Pojawiająca się w ludziach pewnie od początku istnienia potrzeba tworzenia – malowania, rzeźbienia, lepienia, wykuwania itd., słowem właśnie tworzenia czegoś nowego. Ta potrzeba chyba najbardziej odróżnia człowieka od zwierząt. Potrzeba pisania i opisywania to tylko jedna, choć może nie najmniej ważna, z tych form działania.

A dlaczego ja się urodziłem z tą potrzebą i zdolnością? Nie wiem. Od początku nie wiedziałem, bo nie miałem tego typu wzorców w rodzinie. Tak więc powiedzmy nieco żartobliwie, że pisałem, bo „musiałem” (imperatyw wewnętrzny). A inną sprawą jest zawarte w pytaniu pisanie fraszek i wierszy. Tu już nie wystarcza umiejętność pisania, a nawet studia językowe. Trzeba do tego mieć jakiś dodatkowy „dryg”. Ujmuję to słowo w cudzysłów, bo nie bardzo mi się podoba, ale według Wielkiego Słownika jest poprawne, a co najważniejsze, jego znaczenie jest powszechnie znane. Widocznie też to miałem. Sam zauważyłem to już w szkole podstawowej, ale że to się później nieźle rozwinęło, to chyba zawdzięczam (jak wszystko chyba) przypadkowi.

Otóż któregoś dnia – w którym roku, nie pamiętam, ale w którymś z końcowych lat 40-tych, bo już umiałem czytać – kilkadziesiąt metrów od naszego domu na Miodowej rozbierano jakiś niewielki magazyn, wielkości może podwójnego kiosku. Takie zdarzenia, gdy są bliskie, zawsze przyciągają uwagę szukających zabawy dzieciaków, więc i ja się tam znalazłem. Gdy robotnicy poszli, a to coś murowane wyglądało jak duży, półrozwalony śmietnik, szukaliśmy, co tam jest, co się może przydać. Kto pogrzebał w tym, mógł znaleźć coś metalowego lub drewnianego do ewentualnej zabawy, a moją uwagę zwróciła przewrócona półka z książkami. Książki mnie wtedy jeszcze zupełnie nie interesowały, więc nie wiem, dlaczego podniosłem jedną z nich, zobaczyłem równiutko ułożone rzędy liter, rozumiałem, że to wiersze, i wziąłem do domu. Po co? Nie wiem, bo nikogo w rodzinie i ze znanych mi osób wiersze nie interesowały, a kolegów – wręcz przeciwnie. Jak się okazało, były to wiersze Tuwima. Gdy niedługo później coś mnie skłoniło do czytania, już wiedziałem, że chciałbym tak pisać.

„TAK PISAĆ” oczywiście nigdy mi się nie udało, ale ziarno zostało zasiane i trochę rymowanych zwrotek udało mi się napisać.

Bardzo poważne pytanie, a ja nie byłem poważnym pisarzem. Byłem z natury satyrykiem. Zapomniałem wcześniej napisać, że do bycia satyrykiem też trzeba mieć specjalny „dryg” i poczucie humoru. Miałem. Ale „literackie sukcesy” w tej dziedzinie… nie potrafię odpowiedzieć, bo żadnego dzieła, o którym można by było powiedzieć, że odniosło sukces, nie napisałem. Natomiast – uznaję za sukces (nie tylko ja, ale mnóstwo osób znających się na rzeczy) sukces bardziej osobisty, nie literacki – to, że moje wiersze są czytane (podobno z przyjemnością), wydawane, kupowane, kolekcjonowane od 24 lat bez przerwy i, jak się przekonałem, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Sukcesem jest to, że one żyją swoim życiem i tak już pozostanie, sądzę, że jeszcze długo po mnie. Nie każdy, nawet z wielkich poetów, może się cieszyć takim stanem rzeczy.

Sukcesem jest też, jak mi mówią, to, że znakomici aktorzy mają w swoim repertuarze moje skromne kocie wiersze, że Anna Dymna cztery razy organizowała Salon Poezji z moimi wierszami, najpierw w Teatrze Słowackiego, potem w Teatrze Starym.

W jaki sposób koty stały się głównym motywem Pana poezji? Skąd bierze Pan inspirację do swoich wierszy o kotach, ale także o psach?

Pytanie bardzo często zadawane na spotkaniach i w wywiadach. Czasem (zależnie od charakteru spotkania) odpowiadam żartobliwie, że z obserwacji kotów. Jak wiedzą piszący „kociarze”, KOT jest żywą chodzącą poezją, a pies – prozą. Mówię, że wystarczy patrzeć na kota i mieć długopis – wiersz sam się pisze.

Ale poważnie mówiąc – piszę o kotach ze zwykłej ludzkiej wdzięczności za to, co mi dały koty w dzieciństwie, a głównie zdjęta z akacji mała koteczka Misia (bardziej szczegółowo opisałem to we fragmencie pt. „DLACZEGO KOT”). Mały chłopiec, zamykany w domu sam (rodzice zamykali mnie, gdy wychodzili do pracy), którego jedyną zabawką była szpulka nici i sznurek, nie mógł być szczęśliwy. Kotka stała się moją siostrzyczką. Dawała mi czułość, ciepło, przytulenie, mruczącą kołysankę na dobranoc, a także – co może najważniejsze – zdrowie. Leczyła mnie, gdy chorowałem, a w zimie chorowałem często. Całymi dniami i nocami leżała mi na piersi, dając mi swoje ciepło i swoją energię. A potem, gdy pojawiły się małe kocięta, miałem w domu cyrk. „Kociarze” wiedzą, co potrafią wyczyniać w domu małe koty. Byłem szczęśliwy. Wdzięczność za to, co mi dały, pozostała do dziś. Zasłużyły, aby o nich pisać wiersze.

Wiersze o psach? Tomik powstał dzięki Annie Dymnej. Wprawdzie wcześniej napisałem kilka wierszy o psach dla wydawcy tomiku Jak pies z kotem, bo gdy w domu pojawił się pies, oba zwierzaki zaprzyjaźnione, żyjące razem jak rodzeństwo, także dawały pomysły na wiersz. Ale to było tylko kilka wierszy, w tym szczególnie lubiany przez wszystkich Kumpel. Któregoś dnia, a było to po moich spotkaniach z publicznością krakowską w Teatrze Słowackiego w ramach Salonu Poezji Anny Dymnej, pani Ania zadzwoniła z pytaniem, czy nie mam wierszy o psach, bo chce zrobić imprezę, Salon Poezji z psem w „głównej roli”, a nie ma odpowiedniej ilości wierszy. Bardzo mnie to zmobilizowało do działania, napisałem tyle, że impreza się odbyła, a ja dostałem brawa za moje wiersze i za wiersze paru innych autorów, których na Salonie nie mogło być, jak np. J. Kern. Gdy wydawca moich wierszy zorientował się, że jest dość dużo o psach, zdecydował się wydać tomik, który stał się dość znaczącą pozycją w moim „dorobku”.

Czy miał Pan szczególnie ukochanego kota, który stał się inspiracją do Pana poezji? Proszę o nim opowiedzieć.

Kot Maciek Pierwszy. „Kot życia” w naszej rodzinie. Zabrany z domu, w którym nie żyłby długo. Mały, niepozorny kotek, wyrósł na pięknego kocura, jakby rasy syberyjskiej. Żył z nami 18 lat i był po prostu członkiem rodziny. Trudno to opisać. Gdy umierał, płakaliśmy, a ja ułożyłem dziwny wiersz „List do Pana Boga w sprawie kota Maćka”. Nie chciałem go drukować, ale z czasem to nastąpiło. O Maćku i dla Maćka powstało sporo wierszy. Niektóre chyba dobre…

Jakie są Pana ulubione utwory literackie, które Pan napisał? Czy jest jakiś wiersz, który ma dla Pana szczególne znaczenie?

Jest Pan pierwszym dziennikarzem, przy którym w rozmowie uzmysłowiłem sobie, który wiersz jest najważniejszy i pierwszym, który to napisze. Bo takie pytanie zadawali wszyscy. 'Wykręcałem się’ od prostej odpowiedzi, bo wierszy było tyle, że trudno było się zdecydować, a teraz nagle mnie 'olśniło’. Logika wskazuje, że najważniejszy jest ten, od którego zaczęła się moja kariera jako autora i literata. Bo potem pojawiły się może lepsze, może ładniejsze, ale bez wiersza WEŹ KOTA następnych może by nie było.

Jak doszło do Pana współpracy z czasopismem „Kocie Sprawy” i Krystyną Sienkiewicz?

W 1999 roku, z okazji Międzynarodowego Dnia Kota, Krystyna Sienkiewicz wystąpiła z pięknym apelem do społeczeństwa o przyjmowanie do domu bezdomnych kotów czekających w azylach na dobrego człowieka. 'Weź kota’ – prosiła, powtarzając to kilkakrotnie.

Apel nie był do mnie, bo mnie to już nie dotyczyło, ale kilkakrotne powtórzenie tych dwóch słów nasunęło mi pomysł, aby z tego zrobić wiersz. I nawet dość szybko go napisałem. Aby zrobić przyjemność pani Krystynie, posłałem jej ten wiersz z dedykacją jako dowód, że jej słowa nie zniknęły razem ze zgaszonym telewizorem. Niedługo potem dostałem list od naczelnej redaktor czasopisma Kocie Sprawy, Maryli Weiss, z którego dowiedziałem się, że jej przyjaciółka Krystyna Sienkiewicz przyniosła jej mój wiersz, a pani Maryla pyta, czy może go wydrukować. Oczywiście zgodziłem się z radością. Wiersz wydrukowano.

Niedługo potem dostałem następny list, już mailem, czy mogę napisać i przysłać coś jeszcze na temat związany z kotami. 'Coś jeszcze’ już miałem, pisałem dla siebie, nie myśląc nawet o posyłaniu tego komukolwiek poza rodziną. Posłałem. Pani Maryla napisała, że wiersze zostały tak ciepło przyjęte przez publiczność, że i ona, i czytelnicy proszą o następne. To była mocna motywacja. I zaczęło się. Przez kolejne 10 lat w każdym numerze mój wiersz, często dwa.

Z Krystyną Sienkiewicz zaprzyjaźniłem się, razem prezentowaliśmy moje wiersze, namalowała dla mnie specjalny portret – ja jako kot, w okularach, oczywiście, z piękną dedykacją. Wiersze dotarły do Krakowskiego Oddziału Związku Literatów, zostałem zaproszony do wstąpienia do związku i zostałem POETĄ. Nigdy tak o sobie nie mówię, jestem po prostu autorem wierszy. A wiersz 'Weź kota’ nie zginął w tłumie innych. Bywa prezentowany na imprezach estradowych przez czołowych polskich aktorów, w tym np. J. Trelę.

Jakie są Pana ulubione miejsca w Krakowie? Czy jest coś, co szczególnie Panu się podoba w dzielnicy Łagiewniki-Borek Fałęcki?

Te, które wpisały się w pamięć w dzieciństwie, to zostaje chyba do końca, choć czas robi swoje i pojawiają się nowe. U mnie – Park Krakowski – przez 5 pierwszych lat mieszkałem blisko. Tam było pięknie w porównaniu z ulicą Racławicką…

Potem – od 7. roku życia – Planty, Wawel, Rynek Główny, ogród botaniczny.

Potem przerwa i rzadko bywałem w Krakowie, a obecnie – no cóż… miejsce, gdzie mieszkam, park borkowski, widzę niemal z okna domu… Już słabe oczy…

Scroll to Top